Kenia w czasie COVID: relacja z podróży do Kenii

Stado gnu i zebr zbierające się przed rzeką Mara (Wielka Migracja, Masai Mara, Kenia)

Pomysł na wyjazd do Kenii miał co najmniej kilkanaście lat, jednak wyprawa i tym samym relacja z Kenii. jest sporo młodsza. Za początkową ideą stała chęć zobaczenia afrykańskiego safari. Ostatecznie jednak po rozważeniu różnych za i przeciw kilka lat temu wybraliśmy się do Tanzanii i była to bardzo dobra decyzja. Kenia odpadła w przedbiegach, choć miała jeden poważny atut – Wielką Migrację. Jednak trafiła na listę – fajnie byłoby zobaczyć, może kiedyś.

Relacja z Kenii: Wyjazd a COVID, a Kenia na własną rekę

Sytuację zmienił dość diametralnie COVID-19 i właściwie niewielka liczba miejsc, które można zwiedzać w sposób bliski do tego sprzed pandemii. Warto dodać, że Tanzania i Zanzibar świeciły tryumfy popularności. Kenia w swojej polityce covidowej była bardziej zachowawcza, ale również postawiła na turystkę. Pod warunkiem, że przed przyjazdem wykona się test PCR. A że planowanie urlopu, by wyjechać gdzieś dalej, obecnie jest ciężkie i niesie ze sobą wiele ryzyk, otwartość Kenii przeważyła (w grze było też RPA, ale pomijając szalejącą tam wówczas Deltę, to rynek turystyczny nie okazał się tam na tyle elastyczny, by miało to ręce i nogi). W Kenii ta otwartość na turystów była zauważalna, łatwiej się negocjowało mejlowo różnie rzeczy. Miało się wrażenie, że bardziej im zależy i są w stanie się dostosować.

Na przygotowania nie było zbyt wiele czasu. Ale z drugiej strony przy Tanzanii przećwiczyliśmy to dobrze, więc Kenia była bardziej odświeżeniem niż odkrywaniem czegoś nowego. Zresztą wiele rzeczy działa tu bardzo podobnie, wliczając Safaribooking, czyli wyszukiwarkę safari, o której pisaliśmy przy okazji tanzańskich safari. Organizacja też okazała się być dość podobna, choć tu częstsze były safari budżetowe typu łączonego, niż prywatnego (z namiotami). Wynika to ze specyfiki obszarów, nie ma tu tak dużych parków do zwiedzania jak Serengeti. Nawet jak są duże, jak Tsavo, to nie są tak otwartymi przestrzeniami. Efekt jest taki, że gdy ustaliło się mniej szablonowe parki, to jest więcej skakania między kierowcami i innymi ludźmi. Natomiast pod potrzeby turystów jest tu dobrze działająca infrastruktura.

Podróż do Kenii, przylot do Nairobi

Jak już wszystko zostało ustalone na miejscu, to pozostało polecieć do Nairobi. W tym miejscu sprawdził się bardzo dobrze Qatar. Lot z Warszawy z przystankiem w Dosze to przyjemność. Wcześniej trzeba było tylko zorganizować test PCR, bo Kenia wymagała go nawet od osób zaszczepionych. W Warszawie bardzo drobiazgowo sprawdzano dokumentację medyczną, co długo trwało, ale to i tak nic z tym, co było w Nairobi. Może nie aż tak drobiazgowo, ale bardzo wolno i trochę chaotycznie. W porównaniu z Dar Es Salam lotnisko w Nairobi jest standardowe, bez lokalnego klimatu. Niemniej jednak minęły ponad dwie godziny, aż udało się przejść przez wszystkie kontrole i odebrać bagaż. Potem kolejne rozczarowanie, nie dało się kupić karty SIM na lotnisku.

Samo Nairobi z różnych przyczyn wypadło z listy zwiedzania, choć było zostawione na sam koniec. Jest tu kilka ciekawych miejsc, jak dom Karen Blixen, czy centrum żyraf, które przyciągają turystów. Ale to nie stolica była celem wyjazdu. Z lotniska razem z kierowcą przejechaliśmy do biura, załatwiliśmy sprawy z safari, a następnie trzeba było dogonić przewodnika, który już z ekipą wyruszył w trasę.

Relacja z Kenii: Masai Mara, Nakuru, Naivasha

Dzień pierwszy to popołudniowe safari w Masai Mara. Raczej by zobaczyć coś tego dnia, bez poświęcania go jedynie na przejazdy. Potem był odpoczynek w kempingu Masajów i wczesna pobudka drugiego dnia, gdyż początek kenijskiej wyprawy to coś niesamowitego – safari balonem. Trwało jakieś 1,5 godziny, ale dało możliwość unikalnego spojrzenia na stada (w czasie wielkiej migracji) oraz rzeki Mara. Po śniadaniu zaś było już normalne, całodniowe safari. A pod wieczór jeszcze wizyta w wiosce Masajów.

Kolejne dni wiązały się z przemieszczaniem z parku do parku. Pierwszy w kolejce był park Naivasha, z pływaniem łodzią po jeziorze. Później Nakuru i na końcu Hell’s Gate. Naivasha i Nakuru to przede wszystkim parki ptaków, Hell’s Gate to wąwóz. Wszystkie w miarę blisko siebie, acz organizacyjnie trochę się tu namieszało i narobiło zbędnych kursów. Nauczka na przyszłość: wydrukować sobie plan i podzielić się nim z kierowcą. Pomoże. Po drodze udało się też kupić kartę SIM, więc już był Internet.

Relacja z Kenii: Amboseli i Tsavo West

Następnie był całkiem spory przejazd do parku Amboseli. Jeśli chodzi o zwierzęta, to chyba najciekawszy park obok Masai Mary. Dodatkowo jest to miejsce, skąd ogląda się Kilimandżaro. Nawet całkiem niezła widoczność się trafiła, nie można narzekać.

Stamtąd blisko już do parku Tsavo West, który kończył przygodę z parkami narodowymi Kenii. Co więcej, brakowało innych chętnych, więc było to już prywatne safari. Tsavo jest porośnięty buszem, więc ze zwierzętami trudniej, ale udało się tu zobaczyć nosorożca czarnego. W wyjeździe do Kenii zabrakło tylko lamparta i Wielka Piątka byłaby zobaczona. Akurat to zwierzę udało się nam zobaczyć w Tanzanii.

Relacja z Kenii: Mombasa i wybrzeże

Kolejny etap podróży to Mombasa. Tu nastała zmiana. Droga do Mombasy została zrobiona samodzielnie zbiorowym transportem, czymś w rodzaju naszej nyski / marszrutki. W porównaniu z transportem w Tanzanii to naprawdę spora różnica (na plus dla Kenii). Gdy dojechaliśmy do Mombasy, padało, tam szybka przesiadka w Ubera i do hotelu. Nocleg znajdował się w dzielnicy Nyali, na północy miasta. To spokojne miejsce, trochę dalej znajduje się plaża.

Z trzech dni w Mombasie pierwszy przypadł na samo zwiedzenie starego miasta. Pomijając Fort Jesus, niewiele jest tam do zobaczenia, a w czasie COVID-19 jeszcze mniej. Z prostej przyczyny: świątynie były pozamykane. No i ostrzegają, by się samemu nie włóczyć, bo COVID-19 robi swoje, ludzie biednieją i możliwe są napady rabunkowe. Zwiedzanie przeszło szczęśliwie, choć szybciej, niż było planowane.

Na pozostałe dwa dni zostały zaplanowane wycieczki z lokalnymi touroperatorami. Pierwsza to wyprawa na wyspę Funzi, głównie by zobaczyć namorzyny i krokodyle. Tych drugich się nie udało. Wycieczka była zbiorowa, całkiem sporą grupą, w której znaleźli się też inni Polacy. Tu znów nie pomogła pogoda i deszcz. Prawdę mówiąc, wszyscy przemokli, zmarzli i skończyło się to przeziębieniem (które trochę utrudniło dalszą wyprawę).

Druga wyprawa z Mombasy to Malindi, a raczej przy okazji Malindi. Głównym celem było Hell’s Kitchen i Gede. Pierwsze to wąwóz, drugie ruiny cywilizacji Suahili. Ciekawe rzeczy, nieczęsto oglądane.

Powrót do domu i podsumowanie

Na koniec został przelot do Nairobi i mały problem. Zamiast zwiedzać Nairobi, trzeba było podleczyć się przed lotniskiem. W czasie COVID, bez testu przeziębienie niestety może pokrzyżować plany, zwłaszcza przy podwyższonej temperaturze. Dobrze, że było sporo aspiryny w  bagażu. Szczęśliwie udało się doprowadzić do stanu używalności przed odprawą, choć też kosztem wspomnianych atrakcji. Ale cóż, to i tak miał być dodatek. Inna rzecz, że samo centrum nie robiło jakoś specjalnie dobrego wrażenia, ale do tej części Afryki nie jedzie się dla miast. Ogólnie Kenia zrobiła pozytywne wrażenie, głównie dzięki parkom i przepięknej przyrodzie. Była to swoista powtórka z Tanzanii albo jej uzupełnienie.

Informacje praktyczne z Kenii znajdziecie tutaj.

Jeśli podobał Ci się ten wpis, polub nas na Facebooku.

Szlak kenijski
Relacja
Share Button

Komentarze

Rekomendowane artykuły