Niesamowita Persja: relacja z podróży do Iranu

Mural przy byłej ambasadzie amerykańskiej, Teheran

Do Iranu bardzo nam się spieszyło, tym bardziej, im mocniej narasta potencjalny konflikt na Bliskim Wschodzie. Gdy wreszcie nadarzyła się sposobność, nie namyślaliśmy się długo i nie kalkulowaliśmy specjalnie ryzyka. Jeśli nie teraz, to być może skarby Persji przepadną w wojennej zawierusze, jak stało się z Syrią i licznymi zabytkami i miastami zniszczonymi przez ISIS. A żeby nie było, iż tak tylko dmuchamy na zimne, to byliśmy tam w czerwcu 2019 roku. W tym samym momencie, w którym Donald Trump zaczął rozważać bombardowanie Iranu. Podobno zdążył wydać rozkaz, ale udało mu się zmienić decyzję i go wycofać, zanim doszło do ataku. W odciętym od świata kraju człowiek może wpierw dostać SMSy od zaniepokojonych znajomych, zanim samemu czegoś się dowie. Szczęśliwie obeszło się bez inwazji, a jedyne co zauważyliśmy to myśliwce latające dużo częściej w południowej części kraju. Przy jednym zdecydowaliśmy tylko szybko wylądować dronem, by nie dać się złapać. Reszta, to przede wszystkim wspaniała przygoda.

A co nas tam ciągnęło? Oczywiście Persja. Bajeczna kraina opływająca w klejnoty i pachnąca nieznanymi przyprawami, synonim Orientu. Prastare imperium. Dziś Islamska Republika Iranu. Kraj tyleż zachwycający, co zaskakujący. Każdy, choć raz odwiedził Iran, czuje żal i złość na dzisiejsze informacje z Bliskiego Wschodu. Jeśli dojdzie tam do wojny, to konflikt dotknie przede wszystkim ludzi. Zaś czarno-białe malowanie reżimu jako zagrożenia dla świata boli, gdyż na miejscu wiele rzeczy wygląda inaczej. Świat jest pełny odcieni szarości. A najbardziej ucierpią ci, którzy potrafią w Iranie okazać serce przyjezdnym.

W momencie, gdy już właściwie rozglądaliśmy się za biletami, nastąpił jeszcze jeden zwrot akcji – feralna konferencja w Warszawie, która stała się w istocie antyirańską. Jedno było pewne, po czymś takim trzeba mieć wpierw wizę i nie liczyć, że otrzyma się ją na lotnisku. Konferencja przed naszym wylotem rozeszła się (szczęśliwie) po kościach. Ale byliśmy przygotowani. Wybraliśmy połączenie z Warszawy, liniami Ukraine International Airlines z dłuższą przesiadką w Kijowie. Tam zrobiliśmy sobie przerwę, głównie po to, by rozprostować kości i zjeść coś na mieście. Wracając tymi sami liniami i tą samą trasą, z Teheranu lecieliśmy samolotem o numerze rejestracyjnym UR-PSR. Dokładnie tym, który na tej samej trasie został omyłkowo zestrzelony 8 stycznia 2020 roku. Dość jednak o zagrożeniu wojennym, ono pchnęło nas, by szybciej zobaczyć ten zakątek świata i zdecydowanie było warto.

Wylądowaliśmy nocą w Teheranie. Szybko otrzymaliśmy elektroniczną wizę (bez pieczątki w paszporcie – ważna informacja dla podróżujących po krajach skonfliktowanych z Iranem) dzięki wcześniejszemu aplikowaniu przez Internet. Prosto z lotniska przeszliśmy do pobliskiego hotelu, dokładnie po drugiej stronie drogi, by w dogodnych warunkach przespać noc. Na lotnisku dokonaliśmy wymiany i za „garść” dolarów dostaliśmy cały pęczek banknotów, miliony riali. Rankiem byliśmy umówieni na odbiór samochodu. Zamiast zarezerwowanego Renault dostaliśmy upgrade na irański cud motoryzacji: IKCO (Iran Khodro Industrial Group) Samand. Wygodny, produkowany na podzespołach koncernu PSA, które IKCO wytwarza nadal na licencji. I zaczęła się nasza podróż przez Persję.

Czy zastanawialiście się czasem, dlaczego właściwie nie używa się już nazwy Persja, która kojarzy się z wielkim imperium, a za to jest Iran? I co właściwie ten „Iran” znaczy? I jeszcze jedna sprawa, pozornie nie związana: Irańczycy mieszkają na Bliskim Wschodzie, tak? Tak. Wyznają islam, tak? No tak. Są więc arabami? Spieszymy z objaśnieniami. Obszar obecnego Iranu zamieszkują ludy irańskie, które przybyły tutaj prawdopodobnie z terenów dzisiejszego Kazachstanu. Od grupy indoeuropejskiej ludy te wyodrębniły się około III tysiąclecia p.n.e, zaś w toku wędrówki podzieliły się na dwie najważniejsze grupy: indyjską i irańską. Kolejna grupa zamieszkała tereny obecnego Azerbejdżanu i w historii znana była jako Medowie. Nie są to więc ludy arabskie, wbrew powierzchownym osądom przez pryzmat wyznawanej religii. Co więcej, ze względu na konflikty określenie Irańczyka mianem Araba jest obraźliwe.

Dynastia achemenidzka używała wobec siebie określenia Arija, czyli Ariowie. W Aweście pada określenie Airjana Waedżach, co oznacza „kraj Arian”. Staroperskie Arija i awestyjskie Airja sa najstarszymi znanymi określeniami zbioru ludów irańskich. Liczne plemiona skonsolidował w jedno państwo założyciel dynastii Sasanidów, Ardaszir I (gr. Artaksers), który w latach 226 – 241 panował jako Szachinszach, czyli „król królów”. Swoje państwo po raz pierwszy przedstawia jako Eranszachr w języku średnioperskim (używanym za Sasanidów), co oznacza „państwo Ariów”, zaś kolejni władcy używali skrótu – Eran. Wspólne określenie plemion irańskich Arija przekształciło się w Eran lub Iran jako nazwę państwa. Jedno z plemion irańskich wywodzące się z regionu Fars/Pars to byli właśnie Persowie (gr. Persis). Stworzyli oni rozległe imperium rządzone przez perskich Achemenidów, wywodzących się z Arian, czyli ogólnie ludów irańskich. Grecy toczyli walki z achemenidzkimi Persami i całe Imperium nazwali Perskim. Nazwa ta została przyjęta przez Europejczyków na określenie także nowożytnego państwa, mimo że sami mieszkańcy używali określenia Arjan, Airjan, Eran lub Iran. Dopiero Reza Szach Pahlawi (1925 -1941) zażądał od zagranicznych dyplomatów, by używali właściwiej nazwy państwa. Jednocześnie przez cały okres historyczny sami Irańczycy używają nazw Persowie i Persja na określenie regionu Fars i jego mieszkańców.

Wracając do podróży. Dwa pierwsze dni były bardziej nastawione na dłuższe przejazdy. Pierwszym prawdziwym miejscem docelowym miał być Hamadan. Po drodze czekała nas jaskinia Ali Sadr.

Do Ali Sadr dotarliśmy po trzech i pół godzinie jazdy dobrymi drogami.
Nie jest tam jakoś bardzo pustynnie. Zielono nawet, ale to teren górzysty. Słynne olbrzymie jaskinie z podziemnymi jeziorami, czyli Ali Sadr robią na nas duże wrażenie. Jednocześnie mamy szansę po raz pierwszy spotkać się z Irańczykami. Przyjaźń i otwartość tych ludzi mocno wpływa na odbiór tego kraju. Sprawia, że wyprawa staje się tak fascynująca i zostaje na długo w pamięci. Druga rzecz, na początku podróży dowiedzieliśmy się o meczu w siatkówkę między Polską a Iranem, który właśnie się odbywał. My okazaliśmy się ignorantami, ale przez kilka dni tym wydarzeniem żyło pół Iranu (oni wygrali). Zaś potem, zgodnie z planem, ruszyliśmy do Hamadanu. Z Ali Sadr to niecała godzina.

Hamadan przyciągnął nas z jednego powodu – Ekbatana. Chcieliśmy zobaczyć w Iranie więcej (ale to normalne), plan mieliśmy na pełne 16 dni, jednak z różnych powodów (urlopy i loty) skróciliśmy go do 12, z czego część niestety pochłonął transport. Przez to wypadły nam trzy punkty – jak Ramsar, Toczal i Suza (jedna z historycznych stolic). Ekbatana się ostała ze względu na bliskość do jaskiń i dogodny dojazd. Zaś Hamadan był pierwszym miejscem, gdzie obcowaliśmy z żywym Iranem, poza głównym turystycznym szlakiem. Jednym z problemów było choćby zamówienie jedzenia, bo knajp jak na lekarstwo (nie licząc hotelowych). Zaś jak już chce się zjeść coś wegetariańskiego, to zaczynają się schody, dochodzimy do negocjacji, ukazujące cechy Irańczyków. Nie jedzą oni wiele poza domem, jak już to raczej mięso. W opisach tradycyjnej kuchni jest mnóstwo potraw, które zainteresowałby osoby bezmięsne, ale to domowe potrawy. Niestety kucharz ma swój honor i musi zaserwować danie, na które zasługuje gość, czyli mięsne i obfite (porcje tu często spore i to naprawdę spore, podobnie jak w Brazylii, można się najeść), więc podawanie samej przystawki stawia go w złym świetle, więc lepiej nie podać nic. Tam skończyło się na wynegocjowaniu czegoś spoza karty na podstawie elementów dań, które mieli.

Zwiedzanie Iranu to także pewne wymagania, zwłaszcza jeśli chodzi o codzienny irański strój zachodniej turystki. Długie nogawki, rękawy poniżej łokci (preferowane do nadgarstków), nakrycie włosów. Dekolt, odkryte ramiona, brzuch, nogi, brak nakrycia głowy i włosów (kapelusz to za mało!), prześwitująca bluzka i widoczna bielizna są źle widziane.
Za taki ubiór co prawda nikt w Iranie raczej krzywdy nie zrobi, a do meczetu i tak trzeba okryć się dostępną do darmowego wypożyczenia na miejscu szatą. Natomiast może stać się coś gorszego: lustrujące spojrzenia, brak uśmiechu, bez słów dawanie do zrozumienia, że się ubrało nieodpowiednio. Odpowiedni strój i zachowanie i mamy poczucie, że Irańczycy to najbardziej przyjaźni wobec gości ludzie. I dalej kolejna ciekawostka, czy Iranki tak się noszą? Jeszcze w samolocie, gdy już zbliżaliśmy się do lądowania, sobie o tym przypomniały. W kraju zaś, owszem niby muszą, ale wiele z nich robi to na tyle niedbale (celowo), że właściwie nie wiadomo, czy czador się zsunął, czy może nie był do końca nałożony. Iranki noszą także buty zakrywające palce u nóg i w tym zakresie zagraniczne turystyki mają taryfę ulgową: mogą chodzić w sandałach. Oczywiście w meczecie stopy muszą być zakryte.

Strój jest o tyle istotny, że z Hamadanu udaliśmy się do Kom, miejsca gdzie znajdują się najważniejsze irańskie medresy i sanktuarium. Wejść można z przewodnikiem, oczywiście kobieta musi zostać opatulona. Specjalne stroje są do wypożyczenia (za darmo) w sanktuarium. Tu też warto na chwilę zatrzymać się przy religijności Irańczyków. Nie jest to kraj fanatyczny, jak czasem się go postrzega u nas w mediach. Owszem, są takie jednostki (w Szirazie przewodnik w innym mauzoleum dość mocno poddawał się emocjom, gdy wspominał o żydach czy sunnitach). Są też jednostki światłe, otwarte na dyskusję i o dziwo często są to imamowie. W Kaszanie mieliśmy wątpliwość, na ile można robić zdjęcia w meczetach, imam sam nam zrobił. No i jak pani z policji szariatowej chciała poprawiać strój żeńskiej części naszej wyprawy, to on kazał to odpuścić. Było już wystarczająco. No i są jednostki, którym jest daleko do działań władz i religii. W Teheranie spotkaliśmy zarówno mężczyznę, który widząc jak się patrzymy na plakaty propagandowe rzucił tylko, by nie marnować czasu na te bzdury szaleńców. Zaś w jednym z meczetów wchodząc i nie chcąc przeszkadzać modlącym skończyło się, że prawie z każdym obecnym należało się przywitać. Czyli jak w wielu innych krajach są różni ludzie, różne punkty widzenia i różne podejście do religii.

Natomiast wracając do imama z Kaszanu (tam przejechaliśmy z Kom). Gdy już opuszczaliśmy meczet, zaczepił nas tutejszy imam. Zapytał, czy chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś o tej świątyni. Byliśmy chętni posłuchać. Pięknie mówiąc po angielsku opowiedział nam pokrótce o historii świątyni i jej architekturze. Duży nacisk położył na wyjaśnienie inżynieryjnych rozwiązań, jak choćby podwójna warstwa sklepienia kopuły dla lepszego chłodzenia wnętrza ejwanu. Ważne dla niego było przekazanie nam symboliki poszczególnych części architektury oraz zastosowanych materiałów.

Nawiązywał przy tym do znanych nam symboli i wiele z nich okazywało się zbieżnych. Imam podsumował te podobieństwa mówiąc, że Ludy Księgi (a więc religie monoteistyczne, które otrzymały objawienie jednej Księgi, istniejącej u Boga: zaratusztrianie, żydzi, chrześcijanie i muzułmanie) wyznają tego samego Boga, a różnice wynikają z innych uwarunkowań historycznych, kulturalnych i geograficznych. Jest to bardzo ekumeniczne podejście, którego często nie znajdziemy u przedstawicieli sunnickiego odłamu islamu. Zresztą w Kom mieliśmy broszurki dla chrześcijan, które tłumaczyły, jak islam widzi Jezusa. Zaś na nasze pytanie, co ze zdjęciami i ogólnie wizerunkami w islamie, imam odparł, że zabronione są jedynie w obrębie meczetu.

Kaszan natomiast to było pierwsze miasto, które nas oczarowało swoją specyficzną zabudową. Udało się nawet zobaczyć bazar z perspektywy dachu. Kaszan ma wiele ciekawych zabytków, łaźni, ogrodów, nawet ziggurat. Zaś potem zabraliśmy się za okolice, czyli kolejne meczety, podziemne miasto czy pustynię. Następnie jadąc w kierunku kolejnego miasta wylądowaliśmy jeszcze w Abjane.

Dalej wylądowaliśmy w Isfahanie. Tu znów czekało nas wiele ciekawostek, choćby dinozaury przed Pałacem Czterdziestu Kolumn. Są one ekspozycją przy muzeum, ale warto pamiętać, że Iran, podobnie jak okoliczne kraje, może się poszczycić całkiem ciekawymi okazami, które tam wykopano. Znaleziono tu szczątki dromeozaurów, ornitopodów (dinozaury ptasionogie), troodona czy pozostałości po plezjozaurze. Natomiast pierwszy wieczór w Isfahanie to znów problem z jedzeniem.

Zmęczeni długą trasą i tłokiem przed wjazdem do miasta, marzyliśmy tylko o posiłku. Nasz hotel, choć na polskie ceny nadal stosunkowo niedrogi, był z gatunku tych lepszych. Miał naprawdę ładną restaurację i kawiarnię, więc wygłodniali postanowiliśmy coś zamówić. Oczywiście już wiedzieliśmy, jak to z tym wegetariańskim jedzeniem jest. Wprawdzie na bazarach sycimy oczy widokiem kolorowych warzyw i soczystych owoców, w koszach są stosy różnych strączkowych ziaren i kasz, których nazw nawet nie znamy, półki uginają się od baniaków z kiszonkami… a potem można obejść się smakiem. Tu nawet pan w hotelowej recepcji bez pardonu parsknął śmiechem, gdy usłyszał o wegetarianizmie LT. Po czym zwrócił się NT pytając z nadzieją w głosie „Ale ty jesz mięso, prawda?”. Cóż, potem dyskusja przeniosła się w hotelowej restauracji.

Ostatecznie udało się uprosić, by przyrządzili nam po prostu ziemniaki z serem. Tylko z serem, bez mięsa, ani bez kurczaka (w wielu krajach drób to nie mięso). NT zamarzyła jeszcze o świeżej zielenince. W rezultacie otrzymaliśmy OGROMNY półmisek ziemniaków w formie świeżo smażonych chipsów, zlepione w jedną masę za pomocą sera, warzyw, oliwek i innych wegetariańskich dodatków. Do tego OGROMNY puchar surówki, na którą składała się chyba cała główka sałaty lodowej, mnóstwo warzyw i owoców. Kelnerka nas przekonywała, że i ziemniaki i surówka są porcjami przewidzianymi dla jednej, nieco głodnej osoby. Zjedliśmy (w dwójkę) może połowę tego wszystkiego i ledwie się mogliśmy ruszyć. Był to nasz najdroższy posiłek, a cena wydawała się niebotyczna, do momentu, gdy przeliczyło się ją na złotówki (z napojami wyszło mniej niż 50 PLN).

Drugi wieczór w Isfahanie (bądź jak oni tam mówią Esfahanie) spędziliśmy w towarzystwie młodych Irańczyków. Zaczepili nas na placu Imama, a potem przez kilka godzin błąkaliśmy się razem po mieście i rozmawialiśmy, obserwując irańskie życie nocne, czyli pikniki na placu lub pod mostem. Natomiast samo miasto, piękne z wspaniałymi zabytkami, zdecydowanie warte odwiedzenia i z klimatem, choć ten najbardziej przypadł nam w Jazdzie i Kaszanie.

Z Esfahanu wybraliśmy się do Jazdu, ale podróż zajęła nam spory kawałek dnia, głównie za sprawą przystanków. Postanowiliśmy zatrzymać się na pustyni Varzenah. Ta słynie z piasków i solnisk, ale to był dzień pełen różnych przygód. Po pierwsze piaski: już wyjeżdżając z Isfahanu widzieliśmy je… w powietrzu. Pył wzbił się w powietrze i ograniczył widoczność. Może nie tak jak mieliśmy podczas burzy piaskowej w Jordanii, ale gdy już w końcu dotarliśmy do wydm, to ze względu na słabą widoczność nie spełniły one naszych oczekiwań. Liczyliśmy na powtórkę z Wahiba Sands, ale to nic. Zanim jednak dotarliśmy do wydm, mieliśmy jeszcze kolizję drogową. Jazda w Iranie bywa czasem kłopotliwa, ale nie jakoś specjalnie bardziej niż w innych miejscach rejonu. Tym razem zwolniliśmy trochę i wręcz wlekliśmy się przez jedną z wiosek. Motocyklista, który jechał na pamięć zagapił się i rąbnął nas w tył. Od razu zrobiło się zbiegowisko. Motocyklista chciał odszkodowanie. My kontaktowaliśmy się z biurem, co zrobić w takim przypadku i by w razie czego ubezpieczenie pokryło koszty (nie chcieliśmy nic nikomu dawać do ręki). Pojawił się młody chłopak, który znał angielski i tłumaczył, oraz pewien starszy pan, który widział sytuację… i będąc jedynym naocznym świadkiem zeznawał na naszą korzyść. Ostatecznie załatwili to bez wzywania policji, motocyklista wraz z żoną odjechali, my też. Ale to taki moment, w którym widać inną twarz Irańczyków. Wkurzeni nie są już aż tacy gościnni. Ba w Teheranie widzieliśmy też uliczną bijatykę.

Potem pojechaliśmy szukać szczęścia na pustyni, czyli wjazdu na solnisko. Wiedzieliśmy tylko, gdzie jest kopalnia, czy raczej odkrywka soli. Podjechaliśmy pod bramkę i chcieliśmy zapytać, czy możemy zrobić sobie zdjęcia. Widzieliśmy solniska w Turcji (Tuz) i Tunezji, ale to były raczej zwykłe słone jeziora o mniejszej powierzchni. To było spore.

Pan w stróżówce wpierw zaprosił nas na herbatę. Potem przyjechali inni pracownicy i pogawędki mimo bariery językowej się przedłużyły. Herbatę w Iranie pije się z cukrem, a ten często jest z melasy owocowej i przypomina taflę tłuczonego barwionego szkła . No i zaproszono nas na obiad. W takich wypadkach odmawiamy, bowiem wegetarianizm zawsze komplikuje sprawę. Potem zaś mogliśmy sobie spokojnie wjechać na sam środek solniska i porobić zdjęcia. Ba, nawet pył się zdążył przerzedzić.

Przez te przygody odpuściliśmy kolejny przystanek, jakim było Mejbod i od razu skierowaliśmy się do Jazdu. Miasto przepiękne, z podobnym jak Kaszan centrum. Tam poruszanie się samochodem tymi wąskimi uliczkami to naprawdę sztuka. Wieczorem włóczyliśmy się po mieście i to jest właśnie jedna z najpiękniejszych rzeczy w Iranie, niesamowite bezpieczeństwo. Mamy pewność bliską 100%, że wracając nocą do hotelu ktoś nas po drodze zaczepi. Albo będzie chciał wskazać drogę, albo zapyta skąd jesteśmy, pozdrowi. Czasem nawet poprosi by zrobić sobie wspólne zdjęcie, albo najgorsza rzecz, która może nas spotkać: zaprosi nas na obiad, kolację do siebie do domu. Jak się nie je mięsa, to faktycznie jest to spory problem.

Jazd nas oczarował, tak klimatem jak i wspaniałą historią zaratusztrianizmu z wieżami milczenia włącznie. Tu podobnie jak w Kaszanie jeden dzień poświęciliśmy na miasto, a drugi na okolicę – Czak Czak, Kharanagh, Sar-Jazd oraz karawansaraj w którym spędziliśmy kolejną noc. Po Jazd czekały nas kolejne zabytki, chyba najważniejsze, czyli Persepolis (plus Naqsz-e Rostam i Naqsz-e Rajab) oraz Pasgardy. Po drodze mieliśmy mały przystanek w Abarkuh, natomiast ostatecznym celem był Sziraz.

Choć Persepolis robi fenomenalne wrażenie, ale to też już jest miejsce, w którym kończy się ten najpiękniejszy Iran. Jazd jest niesamowity, acz naznaczony już przez turystykę, w okolicach Szirazu czuje się to jeszcze bardziej. Isfahan jest większy, więc żyje bardziej własnym życiem, a Kaszan chyba zdaje się być trochę na uboczu. Tak więc w Szirazie problemów z jedzeniem nie było, spokojnie udało się zobaczyć najważniejsze rzeczy w mieście i powtórzyć schemat. Jeden dzień zwiedzamy miasto, w kolejny okolicę.

Tym razem dość dalekie. Z rana udaliśmy się nad różowe jezioro Maharlu. Tam właśnie lataliśmy dronem, gdy przeleciał blisko myśliwiec i szybko zdecydowaliśmy dalej nie latać. Potem zaś dotarliśmy do ostatniego naszego stanowiska archeologicznego w Biszapur, gdzie pobiliśmy swój rekord ciepła: 58 stopni Celsjusza według termometru samochodowego, na rozgrzanym parkingu, ale także na odsłoniętym stanowisku. Chodziliśmy niczym po rozgrzanej patelni. Potem powrót do Szirazu, zwrot samochodu i przelot samolotem do Teheranu. Starym McDowellem-Douglasem. Na lotnisku zaś nie zgodzili się, byśmy przewozili drona w bagażu podręcznym. Mimo baterii litowych miał trafić do luku. Maszynka wydała się im zbyt podejrzana, by lecieć w kabinie. Lot był więc dość ciekawy, tak w przeżycia jak i ze względu na wiekową maszynę.

Tym sposobem wylądowaliśmy w stolicy Iranu, miejscu gdzie definitywnie musimy pożegnać się z tym krajem. Zwiedzanie zaczęliśmy następnego dnia od Muzeum Archeologicznego. Tam pod koniec były pewne mozaiki przewiezione z Biszapur, czyli naszej poprzedniej i gorącej lokacji. Pewien Irańczyk zaczepił nas i zaczął nam o tym opowiadać, zachwalając te stanowisko archeologiczne. Widząc nasze zainteresowanie, wspomniał, że mało kto tam zagląda. Powiedzieliśmy mu, że byliśmy tam dzień wcześniej. Był zaskoczony, ale i uradowany.

W Teheranie braliśmy też udział w pranku nagrywanym przez dwoje młodych ludzi, którzy próbowali nas uczyć irańskiego. Mieliśmy też przejścia z taksówkarzem (albo raczej kierowcą Snapa), który nie chciał od nas pieniędzy za kurs. Zostaliśmy też poczęstowani ciasteczkami i herbatą na cmentarzu polskim przez pilnującego go Irańczyka. Samo miasto jest zdecydowanie inne niż reszta, ale ludzie wciąż mili, otwarci, gościnni i dumni ze swojej kultury i historii kraju, nawet jeśli nie podoba się im obecna władza.

To też dobry moment, by powrócić jeszcze do jednego tematu, czyli kultury, która oparła się arabskim najeźdźcom. Choćby dzięki Hafezowi, poecie pisującemu islamskie erotyki, któremu przypisuje się przetrwanie języka perskiego. Ale kultury nie byłoby bez Sasanidów. Rozpoczęli nacjonalizm perski, nawiązując mocno do poprzednich władców, a jednocześnie kontynuując kulturę, wpisując się w tradycję i tak dalej. Bez tych ruchów, bez Szapura I każącego sobie zrobić rzeźby w stylu Dariusza i Kserksesa, kultura starożytnej Persji by przepadła. Tak jak upadł Babilon, czyli wraz z najazdem arabskim. Hafezowi udało się spisać starożytną historię, póki jeszcze była pamiętana, pewnie w formie ustnych przekazów. A powtarzano to właśnie dzięki staraniom Sasanidów. Dziś Irańczycy są dumni z tysięcy lat swojej historii. Są też otwarci i gościnni. To trochę potrafi zdezorganizować wyjazd, jeśli chodzi o punkty do zwiedzania, ale zdecydowanie go ubogaca. Iran tym samym jest jednym z tych krajów, który zostaje w człowieku na długo po wylocie. No i dość ciężko było stamtąd odlatywać. Udało się bez kolejnych przygód.

Praktyczne informacje.

Jeśli spodobał Ci się wpis, polub nas na Facebooku.

Szlak irański
Relacja

Share Button

Komentarze

Rekomendowane artykuły